wtorek, 27 grudnia 2016

Rozdział 76

Kochani,
Przez własne nierozgarnięcie pomyliłam rozdziały. Wrzuciłam już poprawny pod numerek 75, a ten teraz to 76- czyli ten, który uprzednio pojawił się pod 75. Przepraszam Was za błąd.



        -Nie wiem, jak mam Was przepraszać. - Armin wyglądał, jak zbity pies.
-Ile razy mamy Ci powtarzać, że nie musisz. - odezwał się Kentin, razem z Rozalią pokiwałyśmy głowami.
-Gdybym był bardziej skupiony... - wyrzucał sobie.
-Armin cholera jasna! Mam w dupie Twoje poczucie winy, wsadź sobie je głęboko tam, gdzie słońce nie dochodzi! Stało się, żyjemy, nic nam nie jest. Nie zamierzam tu siedzieć i smęcić o tym, jak bardzo ktoś z Nas zajebał! - Rozalia poczerwieniała ze złości.
-Nie wiem, czy jestem w stanie sam sobie coś wsadzić... - tyrada Rozalii zadziałała.
-Kup dużo wazeliny i heja! - zażartowała powoli się uspokajając.
-Na prawdę się nie gniewacie? - zapytał z nadzieją.
-Na prawdę! - odpowiedzieliśmy chórem. Zaśmiał się.
-Nawet nie wiecie, jak bardzo się cieszę, ale jeśli jest coś, co zrekompensuje Wam szpitalne niewygody... - wspomagał się ruchami rąk.
-Zapłać za sos do mojej pizzy. - zażartowała białowłosa.
-Stoi. - przybili piątkę.
Dom bliźniaków prawie opustoszał. Zostałam tylko ja i Kentin. Rozalia i Lysander musieli już wyjść; pomagali Leo w jakimś projekcie modowym.
-O, to mój tata. - Kentin dotarł do drzwi z pomocą kul.
-Dzięki za przyjście. - razem z Arminem wymienili nasze specjalne uściski dłoni.
-Do zobaczenia w piątek. - przytulił mnie i wyszedł.
          -Na pewno to nie problem żebym tu jeszcze posiedziała? - upewniłam się.
-No coś Ty. - popukał się w czoło, by pokazać mi, jak głupie było to pytanie.
-W sumie, mamy jakieś plany na weekend? - zapytał marszcząc brwi.
-Ja mam, na piątek. Pomogę nagrać Rozalii piosenkę dla jej mamy.
-Wow, to miło, że zaśpiewasz specjalnie dla jej mamy.
-Nie, to ona zaśpiewa. - wyjaśniłam.
-Żartujesz? - zrzedła mu mina.
-Nie, czemu?
-Słyszałaś, jak ona śpiewa?
-Nie. - w sumie to było dziwne, nigdy nie słyszeć, jak śpiewa przyjaciółka.
-Szczęściara. - pokiwał głową.
-Nie może być tak źle. Wiesz jak ona się ucieszyła! - powiedziałam entuzjastycznie.
-Jest fatalnie, uwierz. Dodatkowo ona sądzi, że śpiewa dobrze. Jej słoń na ucho nadepnął! - gwałtownie wyrzucił przed siebie ręce.
-Nie dobrze... - przygryzłam wargę, nie chciałam, być tą, która uświadomi ją o braku talentu.
         Wsiadłam do samochodu Michaela.
-Cześć. - przywitałam się, wyciągnął do mnie ręce. Wymieniliśmy szybki uścisk.
-Witaj. - uśmiechnął się promiennie. - jak to się stało? - obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.
Opowiedziałam mu szczegółowo, o wypadku, pobycie w szpitalu, powrocie mojej mamy i Kastiela.
-Czyli ten kretyn wrócił? - mocniej zacisnął dłonie na kierownicy.
-Ta. - pokiwałam głową patrząc przed siebie. Nawet Michael nie dążył go sympatią.
           Postanowiłam rozruszać kości i przebrana w sportowy strój ruszyłam do parku, by pobiegać. Delikatny, wiosenny wiatr owiewał moją twarz. Obserwowałam budzące się do życia drzewa, kwiaty. Zieleniejącą trawę, pierwsze kaczki w stawie. Spoglądałam na dzieci bawiące się na trawniku, ich mamy zakazujące siadania im na ziemi. Biegłam przed siebie z uśmiechem na ustach, wdzięczna Bogu za to, że dalej potrafię. Nieświadoma zagrożenia potknęłam się, o coś i przygotowałam do upadku. Tak się jednak nie stało. Czyjeś zwinne dłonie złapały mnie i ochroniły przed wybiciem zębów o brukowaną uliczkę.
Podniosłam spojrzenie i napotkałam czekoladowe, rozbawione oczy. Przeżyłam déjà vu.
-Żyjesz? - uśmiechnął się sarkastycznie. O Boże, jak ja za tym uśmiechem tęskniłam.
-Tak. - odparłam bez tchu. Postawił mnie do pionu.
Rozejrzałam się za sprawcą mojego upadku. Kastiel trzymał na smyczy swojego psa i to o nią zahaczyła moja noga.
-Powinieneś uważać na tą smycz. - warknęłam zirytowana.
-Ty patrz pod nogi, a nie biegniesz, jak w reklamie płatków fitness. - odszczeknął się.
-Jeśli zamierzasz mi ubliżać, to wybacz, ale mam ciekawsze rzeczy. - próbowałam go wyminąć, zagrodził mi drogę.
-Kazałaś mi zniknąć ze swojego życia, a tu proszę, właśnie je uratowałem. Chyba należy mi się dziękuje. - zmrużył oczy.
-Dziękuje. - powiedziałam słodko. - a teraz wybacz. - wyminęłam go i zaczęłam biec.
-Niezły tyłek! - krzyknął za mną.
-Bezczelny! - odkrzyknęłam pokazując mu środkowy palec.
          Po kilku minutach biegu dotarłam do odludnego miejsca, przysiadłam na ławce i głęboko oddychałam. Dzisiaj był inny, weselszy... był taki, jak kiedyś przy mnie. Pewnie już mu przeszło. Jeśli nadal coś do mnie czuł, to postanowił walczyć. Jeśli nie, to i tak nie zostawi mnie w spokoju. Każda z opcji była tak samo straszna. Nie był mi obojętny, ale teraz moje życie obracało się wokół Lysandra. To z nim wiązałam przyszłość. Moje serce nie mogło bić szybciej na widok Kastiela. Jeżeli on będzie walczył, to na pewno nie będzie to walka fair, bałam się konsekwencji związanych z tą walką. Cieszyło mnie jedno - już nie był obrażony. Martwiło inne - na pewno obmyślił plan zemsty.

4 komentarze:

  1. Opinię na temat tego rozdziału masz przez przypadek w tamtym rozdziale :D
    Rozbawiło mnie z tym meteorytem XD A potem grzecznie że jaki miły chłopak XD
    Weny kobito weny :D
    Uwielbiam czytać twoje rozdziały :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Lysio, niech Lysio wygra! Możesz mnie nie kojarzyć, bo dopiero co odkryłam twojego bloga, ale bardzo mi się spodobał. Genialny styl pisania. Wysyłam dużo weny i pozdrowienka. Baji~

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje bardzo i cieszę się, że tu dotarłaś ❤️ Pozdrawiam :*

      Usuń